Władysława Piwińska – w cieniu historii, w świetle pamięci

Ta historia nie zaczyna się w muzeum ani na kartach podręczników. Zaczyna się w maju 2025 roku, kiedy troje ludzi – Bronisława, jej córka Małgorzata i syn Tomek – stanęli w miejscu kaźni. W Ravensbrück. Po dziesięcioleciach. W milczeniu. Z sercem pełnym wspomnień, które nigdy nie wybrzmiały do końca. Z wdzięcznością, która przyszła z czasem. Z miłością, która przetrwała nawet śmierć.

Władysława Piwińska – ich ciocia, ich krewna, ich duch – była więźniarką obozu koncentracyjnego Ravensbrück. Została aresztowana we wsi Czartowiec, gdzie mieszkała z mężem, Leonardem. Byli skromni, ale silni. Kochali Polskę. Pomagali, jak mogli. Płacili najwyższą cenę.

Po aresztowaniu Władysławę wywieziono najpierw do Zamościa, później – po przesłuchaniach – trafiła na zamek w Lublinie. Wreszcie: Ravensbrück. Jej obozowy numer: 20901. Pracowała tam w Grünbergu jako porządkowa. I tylko tyle wiemy. Bo o tym, co przeszła, mówiła niewiele. Zbyt wielki był ból. Zbyt głęboka rana.

Wyzwolili ją ci, którzy przybyli białymi autobusami – szwedzkimi pojazdami, którymi przewożono ocalone kobiety. Trafiła do Szwecji, gdzie przez pewien czas leczono jej ciało. Duszy – nigdy. Po wojnie nie wiedziała, dokąd pójść. Nie miała dzieci. Jej ukochany mąż Leonard został rozstrzelany przez Niemców w Tyszowcach. Tylko ona znała miejsce jego pochówku. I zabrała tę wiedzę ze sobą.

Nie znalazła nowego życia, więc wróciła tam, gdzie wszystko się skończyło i gdzie wszystko musiała zacząć od nowa – do Czartowca. Potem kupiła maleńki domek pod lasem w Grodysławicach. I tam żyła. Skromnie. Cicho. Godnie. Tam też zakończyła swój ziemski los.

Kochała Leonarda do końca. Bardzo pragnęła mieć dzieci, ale nie było jej to dane. Nosiła w sobie miłość i pustkę. Milczenie i pamięć. Prosiła Boga o pomoc, o ulgę, o zrozumienie. Nigdy nie otrzymała żadnej renty – ani inwalidzkiej, ani kombatanckiej. Choć w latach 70. mój ojciec, Eugeniusz Żeleźny, starał się o wsparcie dla niej, bez skutku. Polska, której tak wiernie służyli, zawiodła ich. Ale ona się nie skarżyła. Tylko czasem – szeptem – mówiła do Boga.

I może właśnie dlatego dziś ja, Małgorzata, jestem jej głosem. A moja mama, Bronisława, jej duchową dziedziczką. To ona, własnymi rękami, na własnych plecach, zawiozła krzyż, by choć znak został w miejscu jej życia. W miejscu jej śmierci. W miejscu, gdzie świat ją zapomniał – ale rodzina nie.

Nie wszystko da się opowiedzieć słowami. Ale ta historia, spisana dziś, to hołd. Dla Władysławy. Dla Leonarda. Dla tych, którzy zniknęli z kart historii, ale zostali w sercach.

Małgorzata Holec

Do pobrania:

Życie Władysławy Piwińskiej poskładane z fragmentów

Dokumenty udostępnione za zgodą Rodziny